Św. Albert Chmielowski
top of page

Szary Brat pokazał na czym polega miłość

Zaktualizowano: 18 sty 2022

Bezdomny i głodny człowiek
Zdjęcie autorstwa MART PRODUCTION z Pexels

Brat Albert nie był ukochanym swoich podopiecznych. Oni go nie nosili na rękach, nie dziękowali za to, co dla nich zrobił. Jednak pomimo choroby, kalectwa i ciążącego wieku nie przestawał im służyć. Traktował cierpienie i ofiarę jako prosty obowiązek wdzięczności wobec Boga za dar i łaskę odkupienia.

 

„Oto Albert”

Jest Boże Narodzenie 1916 r. Na twardym barłogu w przytulisku-ogrzewalni dla mężczyzn na krakowskim Kazimierzu odchodzi brat Albert. Umiera przez pięć dni w wielkim bólu na raka żołądka. Przed śmiercią pociesza płaczących, prosi, by siostry i bracia zmówili “Te Deum” i “Magnificat”. Właściwie jedno jedyne zmartwienie, jakie mu towarzyszy, to brak papierosów. Dużo palił. Raz po raz w ciągu tych pięciu dni ciągle o nie prosił. Odszedł pełen radości i spełnienia. Odszedł, wielbiąc Boga, a jego życie było ciągłym wskazywaniem na Jezusa. Jego służba była czerpaniem z mocy Ducha Świętego, taka służba, gdy patrzysz na drugiego człowieka oczami Boga.



„Ecce Śmierdziuch”

Minęło kilka długich lat, a ja ciągle przed oczami mam obraz „Ecce Śmierdziuch”. Do autobusu miejskiego jadącego w kierunku łódzkich Bałut na jednym z przystanków wsiadł bezdomny, zagubiony i opuszczony mężczyzna. Smród jego niemytego ciała, niepranych ubrań szybko wyzwolił we mnie falę oburzenia i odrazy. Dlaczego kierowca z tym nic nie zrobi, gdzie jest straż miejska? – rozlała się fala hejtu zbulwersowanego tłumu. Ten widok towarzyszy mi do dziś. Jest mi strasznie wstyd, bo gdy przyglądam się obrazowi św. brata Alberta „Ecce Homo”, widzę jak bardzo śmierdziała wtedy moja pycha, wysokie mniemanie o sobie, faryzeizm i brak miłości. Bo do autobusu wszedł mój Pan – umęczony, skatowany, pełen sińców i ran osamotnienia, a ja, Piłat, razem z tłumem wydałem niewinnego na potępienie i odrzucenie. Popatrzyłem na niego jakże innym spojrzeniem od tego, jakim patrzył na ludzi „krakowski biedaczyna”. Szary Brat dał świadectwo miłosiernej miłości do każdego człowieka. Przeszedł ulicami Krakowa przepełniony Ewangelią Jezusa Chrystusa, opowiadając całym swoim życiem osiem błogosławieństw – nie słowami, ale życiem.


Zamiast kariery zapach krakowskiej biedoty

Adam Chmielowski, późniejszy brat Albert, jako niespełna 18-latek w powstaniu styczniowym stracił nogę. I kiedy zaczął przejawiać talent malarski, uczyniło go to szybko pierwszoplanową postacią wśród najwybitniejszych ówczesnych artystów. Po studiach w monachijskiej ASP rozpoczął karierę malarza. Już wtedy zaliczany był do prekursorów polskiego impresjonizmu. To wszystko stało się jednak dla niego marnością. Mając trzydzieści kilka lat, spotkał prawdziwego i żywego Jezusa i stał się naśladowcą św. Franciszka z Asyżu. Najpierw zrobił przytulisko ze swojej pracowni malarskiej przy kapucyńskim klasztorze, potem zamieszkał z bezdomnymi w ogrzewalni miejskiej na krakowskim Kazimierzu, a po złożeniu ślubów tercjarskich i zainicjowaniu przez siebie zgromadzeń braci albertynów i sióstr albertynek, jeszcze mocniej rozwinął swoją działalność na rzecz nędzarzy.



Pędzle, sztalugi i płótno zamienił na służbę najbardziej odepchniętym i znienawidzonym, a przyjaciół – Helenę Modrzejewską czy Henryka Sienkiewicza – na najbardziej upośledzonych, zagubionych, porzuconych i wypchniętych poza margines społeczny.



Agape ponad wszystko w życiu św. brata Alberta

W czym tkwi tajemnica jego życia? Na czym polega tajemnica jego powołania? Jeśli chce się zrozumieć brata Alberta, trzeba przeniknąć w głębię miłości Jezusa. Miłości agape, która upodabnia mnie do Niego samego. Bo jeśli mam pragnienie poznania prawdziwego Boga, chcę być takim jak On. Jeśli mam pragnienie Stwórcy, muszę stać się miłosierną miłością dla innych.


 


O braterstwie dowiesz się więcej z kursu: NIKT NIE JEST SAMOTNĄ WYSPĄ dostępnego w aplikacji Droga Odważnych.




58 wyświetleń0 komentarzy

Powiązane posty

Zobacz wszystkie

Chcę otrzymywać newsletter!

Dziękujemy za przesłanie!

bottom of page